W 1978 r. Maryla Rodowicz wydała album „Wsiąść do pociągu”. I czy mamy do samej artystki więcej sympatii czy też mniej, jest to nasz gust muzyczny, a jedno należy oddać w kwestii tej płyty. Otóż otwierający ją utwór „Remedium” popularnie zwany „Wsiąść do pociągu byle jakiego” znała i nuciła cała Polska. A czy dziś pociągi i podróże nimi są „byle jakie”?
Można by pomyśleć: czasy zamierzchłe i minione, bo od debiutu tego muzycznego hitu minęło 45 lat, a i kolej w Polsce jest już zupełnie inna. Tak by można założyć, ale… Zawsze pojawia się jakieś „ale”.
Tym razem rzecz dotyczy osobistej przygody z PKP, jaka mnie spotkała w dniu 20 listopada, minionego niedawno roku 2022. Otóż, w celach całkowicie rozrywkowych i prywatnych udałem się wraz z osobą mi towarzyszącą do naszej krajowej stolicy, do Warszawy. Dla jasności uzupełnię, iż podróż zaczynała się i kończyła w Krakowie. Z kilkutygodniowym wyprzedzeniem nabyłem online bilety na poranny pociąg IC relacja Kraków–Warszawa oraz wieczorny powrotny. Dzień był zaplanowany na spacer i koncert na Torwarze. Była też gorąca kawa i całkiem dobre pierogi na tzw. Starym Mieście.
Pogoda owego dnia była całkiem przyzwoita, jak na tę porę roku. Trochę chłodno, trochę śniegu, ale ogólnie wszystko w normie. W końcu końcówka to listopada. Ważne, że żadnych anomalii w kraju tego akurat dnia nie było. Nie objawiły się mordercze mrozy, nie padała zabójcza, szybko zamarzająca mżawka, nie atakowały nas śnieżyce, zawieje i zamiecie.
W tych okolicznościach przyrody przed godz. 20:00 pojawiliśmy się na Dworcu Centralnym, gdzie mieliśmy dokładnie o 20:28 zająć miejsca w pociągu TLK „Hańcza” z oferty przewoźnika PKP IC. Planowany czas przyjazdu do stacji Kraków Główny to wg rozkładu jazdy godz. 23:40.
Na peronie sporo osób. Wszyscy oczekują, rozmawiają, słuchają muzyki. Ale z minuty na minutę coraz częściej zerkają na tablice informacyjne i wyświetlane komunikaty. Co chwilę dosłownie rozbrzmiewa uprzejmy kobiecy głos w megafonach i w 90% przypadków informuje o rosnących opóźnieniach kolejnych pociągów. W niektórych przypadkach czas opóźnienia był liczony w godzinach (!). Zerkamy na siebie, na bilety i na tablicę przy naszym peronie. Brak było informacji jakoby nasz skład również „doznał” jakiegokolwiek opóźnienia.
Czas mija. Minuta po minucie. Siedzimy i czekamy. Słuchamy kolejnych niepokojących informacji o licznych opóźnieniach, ale z ulgą odnotowujemy fakt, iż nie dotyczą one naszego pociągu.
W końcu na zegarze wyświetla się godzina odjazdu naszego pojazdu – 20:28. I w tej dokładnie chwili PKP zakrzywiło czasoprzestrzeń i zaczarowało rzeczywistość w tak wielowymiarowy sposób, że nawet Harry Potter by się tego nie powstydził. Otóż w tym samym czasie, siedząc na peronie i patrząc na pusty tor przed sobą, skąd miał właśnie odjeżdżać skład „Hańcza” z nami na pokładzie, zerknąłem do serwisu zarządzanego przez PKP Polskie Linie Kolejowe S.A., www.portalpasażera.pl i tam odczytałem informację, iż nasz pociąg jedzie zgodnie z rozkładem jazdy. Czyli właśnie odjeżdża z Warszawy Centralnej.
Czas mija. Jest 20:37, czyli 9 minut po planowanym odjeździe pociągu. Na stronie internetowej, nadal brak komunikatu, że interesujący nas skład jedzie niezgodnie z planem. Na niebieskiej tablicy informacyjnej zawieszonej nad naszym pustym nadal peronem wyświetla się informacja „Opóźniony 17 minut”. Hmm. Ale dzieje się to dopiero 9 minut po planowanym odjeździe. Czy PKP wiedziało w ogóle, gdzie przez te 9 minut podziewał się pociąg? Dlaczego z tak dużym opóźnieniem poinformowano o opóźnieniu? I w końcu pojawił się on, miły głos pani z megafonu dworcowego, która pierwszy raz odezwała się w naszej sprawie, informując nas w końcu o naszym pociągu, że ma 30 minut opóźnienia.
Jeden operator naszej podróży zaczarował nas tak, że w tym samym momencie podał nam trzy różne komunikaty o jednym ze swoich pociągów: wg serwisu online pociąg był o czasie i odjechał punktualnie do Krakowa, wg tablicy elektronicznej opóźnienie wynosiło 17 minut, a przez 9 minut w ogóle o nim nie mówił nic, a wg miłej pani z informacji głosowej opóźnienie wyniosło wtedy 30 minut.
A my, stojąc na peronie i wpatrując się we wciąż pusty tor przed nami, zanuciliśmy cichutko „Wsiąść do pociągu byle jakiego… Byle jakiego… Byle jakiego…”
Puenta. Po około 30 min zajęliśmy miejsca w bezprzedziałowym wagonie klasy 2. Odruchowo sięgam po ładowarkę do telefonu komórkowego i zerkam pod siedzenie w poszukiwaniu gniazdka zasilającego. W końcu oczywistą oczywistością jest założenie, że w środku lokomocji na prąd będzie dostępny kontakt. Nie ma.
Ale cóż, w końcu jesteśmy w środku, jedziemy, Kraków coraz bliżej. I zaczyna się robić gorąco. Temperatura rośnie tak szybko, że niektórzy pasażerowie zdejmują kolejne warstwy odzieży, do tego stopnia, że w zasięgu wzroku widać dwie osoby w koszulkach na ramiączkach, inni siedzą w podkoszulkach, ogólnie upał jest straszny, trudno oddychać. Nikt jednak nie reaguje, więc pewnie jest ok, pewnie pasażerowie, którzy jadą z nami, nie denerwują się, bo częściej odbywają podróże koleją i pewne sytuacje nie dziwią. Nie mogąc normalnie oddychać, zareagowała towarzyszka mojej podróży. Udała się do konduktora, który uprzejmie poinformował, że wie, że jest coraz goręcej i zaraz coś z tym zrobi. I słowa dotrzymał. Od razu podszedł do szafy, w której znajdowała się aparatura do sterowania temperaturą. Ta zaczęła się gwałtownie obniżać, ludzie spokojnie zaczęli zakładać zdjęte wcześniej elementy odzieży, przykrywać się kurtkami, płaszczami. Niedługo zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Temperatura spadła gwałtownie. Jednak, ten sam uprzejmy konduktor poinformował podczas kolejnej interwencji, że może być albo gorąco, albo zimno. Taki wagon…
Oby podczas kolejnej podróży jednak nie wsiąść do pociągu „byle jakiego”.
Autor: Tomek Łucek